Google zagroził, że wycofa się z Chin. Choć początek w 2006 r. dla Google’a był doskonały (z wyjątkiem PR, bo trzeba było się tłumaczyć, co znaczy w praktyce reguła Don’t Be Evil, skoro dopuszcza współpracę z cenzurą). Potem jednak na rynek wszedł Baidu i „wykosił” amerykańskiego konkurenta. Sherman So i J. Christopher Westland w książce „Red Wired” tłumaczą przyczyny biznesowej porażki Google w Chinach: z jednej strony winić należy arogancję menadżerów przekonanych, że na bardzo specyficznym rynku sprawdzą się „uniwersalne” rozwiązania działające w innych krajach. Z drugiej strony trudno rywalizować z konkurentem, który nie stosuje praktycznie żadnych reguł: umożliwia ściąganie pirackich plików, sprzedaje reklamodawcom wyniki wyszukiwania, etc. Na pocieszenie, nie tylko Google’owi szło źle, również eBay musiał się poddać. Czary goryczy dolały jednak ataki hakerskie, których celem była korporacyjna infrastruktura Google oraz konta użytkowników zaangażowanych w działalność wrogą wobec chińskiego reżimu.
Ataki były na tyle wyrafinowane (i nie tylko na Google), że trudno zakładać, by były dziełem hakerów amatorów. Hillary Clinton zarządała więc oficjalnie od chińskich władz wyjaśnień. Google zaś złożył coś w rodzaju ultimatum, uznając że nie będzie już szedł na kompromisy, jeśli chodzi o ograniczanie swobody dostępu do informacji. W praktyce oznaczać to tylko może wycofanie się z rynku. Oceny takiej decyzji, gdyby doszła do skutku, są niejednoznaczne. Wiele organizacji zajmujących się prawami człowieka chwali Google’a, a Jonathan Zittrain twierdzi, że w końcu zagraniczne korporacje dostaną jakiś sygnał, że można łączyć biznes i wartości. Inni twierdzą, że najbardziej ucierpią chińscy internauci, dla których Google, choć cenzurowany i tak był o niebo lepszym źródłem informacji, niż jawnie kolaborujący z rządem Baidu (z Google korzysta w Chinach śmietanka internetu, ludzie najlepiej wykształceni i komunikacyjnie kompetentni). Chińczycy niechętni amerykańskiemu kolosowi twierdzą, że Amerykanie chcą po prostu polityczną wrzawą zamaskować biznesową porażkę.
Ostatnio trudno otworzyć jakąkolwiek zagraniczną gazetę, by nie wyskoczył z niej Google. Potyczka z Chinami zdominowała doniesienia, równolegle jednak trwa spór Google z Francją dotyczący kwestii digitalizacji francuskich bibliotek. Francuski sąd zabronił Google’owi skanowania dzieł chronionych prawem autorskim, a z kolei ogłoszony 12 stycznia raport dla ministra kultury dotyczący digitalizacji zaleca współpracę z Amerykanami, jednak na francuskich warunkach. Chodzi m.in. oto, by Google nie mógł zawierać porozumień na wyłączność z bibliotekami, lecz by współpracował z narodowym programem digitalizacji, na który państwo francuskie przeznaczy 750 mln euro.
W przypadku chińskim, podobnie, jak francuskim dochodzi do konfrontacji zasad z życiem. Francuzi najchętniej pogoniliby Google (choć obsługuje 80 proc. wyszukiwarkowych zapytań), przynajmniej z obszarów związanych z kulturowym dziedzictwem. Widzą jednak, że sami niewiele są w stanie zrobić – narodowy projekt Gallica polegający na digitalizacji dzieł znajdujących się w domenie publicznej jest raczej źródłem wstydu, niż dumy – podczas prezentacji wspomnianego raportu dla ministra podawano przykład, że jak ktoś chce przeczytać „Czerwone i czarne” Stendhala, nie znajdzie wersji elektronicznej w Gallice, lecz w Google książki.
Spory o Google, w których w zależności od kontekstu jawi się o jako obrońca wolności słowa i komunikacji lub jako Wielki Brat kontrolujący informacyjne przepływy siłą swego monopolu pokazują, że nadchodzi czas istotnych przewartościowań. Pojawiają się już zapowiedzi, że Departament Sprawiedliwości USA przygotowuje się pracowicie do wszczęcia postępowania antymonopolowego. W istocie nie chodzi tu o sam proces przeciwko firmie, ile przygotowania do ewentualnego starcia, wymagające rozwinięcia aparatu ekonomicznego, na co potrzeba kilku lat. Tak samo było pod koniec lat 90. XX wieku podczas starcia rządu USA z Microsoftem. Wówczas pracującymi dla rządu ekonomistami kierował znakomity ekonomista Hal Varian, dziś jest on głównym ekonomistą Google. Coraz częściej także pojawia się postulat, by wprowadzić jako prawny obowiązek regułę „search neutrality”, zabraniającą firmom wyszukiwarkowym dyskontowanie dla własnych celów komercyjnych kontrolę algorytmu wyszukiwarki.
W sporze Google z Chinami sympatia skłania się w naturalny sposób w stronę Google, w istocie jednak oba imperia, Google i chińskie są symptomami współczesnego zglobalizowanego kapitalizmu. Niby nie chcemy, lecz musimy (a przynajmniej wmawiamy to sobie), korzystać z ich usług, bo tak podpowiada wygoda, rozsądek lub rachunek ekonomiczny. Dobrze ilustruje tę prawdę postawa Francji, która już dawno zdała sobie sprawę, że nie można obrażać się na Chiny, a dziś odkrywa, że trudno również obrazić się na Google. Co mają powiedzieć zwykli konsumenci, wyszukujący w Google najtańszych ofert? Wszak najprawdopodobniej wyszukiwarka w pierwszej kolejności wskaże im chińskie produkty.
15 stycznia o godz. 10:36 58541
Google nagle odzyskalo sumienie, a tymczasem Apple zaciesnia wsploprace z wladzami Chin http://www.chip.pl/news/wydarzenia/prawo-i-polityka/2010/01/apple-przesladuje-dalajlame
15 stycznia o godz. 17:38 58546
Mam wrażenie, że nasza Platforma zaangażowała się w ta francuską wojnę z Googlem (vide np wystąpienie Róży Thun: http://rozathun.pl/rozatv/parlament-europejski/wypowiedz-rozy-thun-w-sprawie-digitalizacji-ksiazek.html)
To jest dla mnie z polskiego punktu widzenia nieporozumienie. Bo po pierwsze żadne polskie wydawnictwo niestety nie działa poważnie na ponad-narodowym rynku. A przede wszystkim większości zachodnich książek, przede wszystkim, naukowych nie ma w polskich bibliotekach i pewnie szybko nie będzie bo się ich raczej nie kupuje. Możliwość zerknięcia na nie choćby w urywkach jest dla wielu polskich studentów czy dokotorantów jedyną możliwością kontaktu z zachodnią literaturą. Może by Pan wpłynął na swoich znajomych z PO, jeśli podziela Pan ten punkt wiedzenia, żeby się w te francuskie walki z amerykańskimi wiatrakami nie angażowali zbyt pochopnie, bo odetną naszą naukę i tak już mocno izolowaną, od świata całkiem.
16 stycznia o godz. 0:46 58552
Dla mnie przykładem złego myślenia o upowszechnianiu wiedzy jest nie Google a Europeana, która nastawiona jest głównie (jeśli nie tylko) na dziedzictwo i przydać się może przede wszystkim jako wyszukiwarka (nie powinienem używac tego słowa, ponieważ działa koszmarnie) ciekawostek a nie narzędzie do pracy naukowej.
O wyposażeniu polskich bibliotek nie ma co mówić, gdyby nie piractwo, zajmowanie się pewnymi dziedzinami nie byłoby możliwe w ogóle (chyba że istnieją w Polsce naukowcy, których stać na kupowanie zagranicą lub w empiku kilknunastu książek miesięcznie).