Obawiałem się, że biorę do ręki książkę podobną do „Kultu amatora” Andre Keena. Lanier od lat nie ukrywa swego sceptycyzmu wobec kierunku, w jakim rozwija się cyfrowy świat i cyfrowa kultura. Dałe temu wyraz w eseju „Digital Maoism. The Hasards of the New Online Colletcivism„. W „You Are Not a Gadget” argumenty rozwija, przekonując że pewne aspekty cyfrowej kultury zabijają humanizm i zamieniają człowieka w przedmiot, redukując go do trybu, czy może raczej bezimiennego ogniwa w sieci.
Na pierwszy rzut oka Lanier używa podobnych argumentów, jak Keen, którego wielokrotnie krytykowałem: kultura web 2.0 niszczy sprawdzone formy i instytucje kultury, nie oferując nic lepszego zamiast. Lanier użwa jednak znacznie lepszej argumentacji, bo nie broni na siłę starego ładu, tylko przemiany analizuje w szerszym kontekście, czyniąc wiele ciekawych spostrzeżeń.
Po pierwsze, już na początku zwraca uwagę, w jaki sposób technokultura (czyli kultura rozwijająca się w symbiozie z rozwojem technologii) staje się zakładnikiem niewinnych pozornie wyborów technicznych. Muzyka cyfrowa na zawsze została obciążona wyborem standardu MIDI, który choć ułomny, zniewala dziś muzyków tworzących z użyciem cyfrowych instrumentów niczym twarde prawa fizyki.
One day in the early 1980s, a music synthesizer designer named Dave Smith casually made up a way to represent musical notes. It was called MIDI. His approach conceived of music from a keyboard player’s point of view. MIDI was made of digital patterns that represented keyboard events like „key-down” and „key-up”. That meant it could not describe the curvy, transient expressions a singer or a saxophone player can produce. It could only describe the tile mosaic world of the keyboardist, not the watercolor world of the violin.(…) In spite of its limitations, MIDI became the standard scheme to represent music in software. MIDI became entrenched, and despite Herculean efforts to reform it on many occasions by a multi-decade-long parade of powerful international commercial, academic, and professional organizations, it remains so.
Potem Lanier zastanawia się nad ideologią świata Web 2.0, zwracając uwagę, że wbrew zachwytom nad ukrytym w niej potencjale innowacyjności, nie wydała ona nic innowacyjnego: wolne oprogramowanie i Linuc, to owszem innowacja społeczna polegająca na odkryciu, że ludzie są w stanie współpracować, lecz efektem tej współpracy nie jest wcale żadna radykalna innowacja, lecz co najwyżej proces nieustannego kopiowania i powolnego poprawiania starego rozwiązania, jakim jest Unix. Unix zaś niczym doskonałym nie jest, ma w siebie wpisane ograniczenia, podobnie jak MIDI, które trwałym piętnem odciskają się na kolejnych generajach systemów informatycznych, tym razem rozwijanych z pomocą wolnych programistów.
Lanier przekonuje, że nie tylko Linux jest de facto wtórny, lecz również Wikipedia i większość form kultury Web 2.0. Nic radykalnie nowego nie powstało, a jeżeli już, to w modelach produkcji premiujących indywidualną twórczość. To ciekawa teza, która wymaga dokładnej analizy w dwóch przynajmniej aspektach: faktycznym, czyli jak to rzeczywiście jest z podażą radykalnych innowacji. Drugi aspekt wymagałby analizy z punktu widzenia teorii procesów innowacyjnych. W każdym razie nie da się zbyć argumentów Laniera prostym stwierdzeniem, że jest sentymentalny.
Lanier pisze także o zjawisku, które w ujęciu krytycznym określane mianem wewnętrznej sprzeczności kapitalizmu kognitywnego. Otóż w wyniku rozwoju form Web 2.0 w kulturze, technice, nauce najbardziej tracą na tym ludzie, którzy stanowić powinni rdzeń społeczeństwa wiedzy: twórcy, bo źródła ich dochodów podkopywane są przez produkcję społeczną. W rezultacie klasa twórcza ulega szybkiej pauperyzacji, z wyjątkiem jedynie supertwórczego rdzenia, czyli ludzi pracujących w głównych ośrodkach kapitalizmu kognitywnego, jak Google.
Przez całą książkę przewijając się także aspekty metafizyczne, dotyczące refleksji nad istotą ludzkiej osoby i humanizmu. Lanier przekonuje, że koncepcji osoby nie da się zredukować do ciągu bitów, człowiek nie podlega digitalizacji – nigdy nie będzie możliwości odtworzenia człowieka in silico i na dowód przytacza doświadczenia z prac nad wirtualną rzeczywistością. Bez problemu można rekonstruować te wrażenia zmysłowego, które można wyrazić w postaci prostych elementów składowych, jak obraz lub dźwięk. Inaczej jest zupełnie z zapachem. Zapach nie poddaje się symbolizacji, a dalej digitalizacji – jest doświadczeniem ucieleśnionym, zapośredniczanym bezpośrednio przez cząsteczki chemiczne.
To jedno z cenniejszych przypomnień Laniera: całej rzeczywistości nie da się zdigitalizować, informacja jest tylko aspektem materialnego wymiaru świata, nie jest jego substancją. Ciało, podobnie jak kształty cząsteczek chemicznych nie są jedynie emergentnymi skutkami działań informacyjnych, są nośnikami i procesorami informacji. W naturze nie ma podziału na software i hardware, materia stanowi nieredukowalną jedność.
W sumie, książka Laniera przeczytałem z dużą przyjemnością, bo dostrzega argumentów, nad którymi inaczej, niż w przypadku książki Keena, nie sposób łatwo przejść do porządku dziennego.
16 stycznia o godz. 13:20 58564
Nie wiem czy Lanier snując swoje tezy o cyfrowym urzeczowieniu zwraca uwagę również na to, że głównym zadaniem sieci jest, nie tyle intensyfikacja procesów innowacyjnych co raczej umożliwienie jak największej liczbie użytkowników branie udziału w procesie wytwarzania informacji w ogóle. Kładłbym akcent raczej na funkcję sieci w redystrybucji informacyjnego bogactwa. W ten sposób kultura cyfrowa jawiłaby się raczej jako królestwo upodmiotowienia a nie alienacji (chociaż nie można przesadzać oczywiście w drugą stronę). Doskonały przykład to piracka działalność portalu gigapedia. Ostatnio na forum rozegrała się tam dyskusja, którą zapoczątkował taki mail (pozwolę sobie zacytować):
„Gigapedia is the University of the Poor
Dear staffs and friends of GP
By January 2010, I have been a year become a member of this site, i really feel this site is a dream of all poor students all over the world. For Us, who live in poor and third world country like Indonesia and other South East Asia countries, we feel it very great and helpfull. This is the real university of the poor, the marginalized, the other, the subaltern and all of them who love of freedom and alternative world order. I love it so much and hope, it last forever.”
W dalszej dyskusji okazało się, że większość użytkowników tego ebookowego serwisu pochodzi z biednych rejonów Azji, Afryki, Oceanii czy Ameryki południowej. Gigapedia jest dla nich jak ogromna biblioteka, do której nigdy nie uzyskaliby dostępu – dzięki niej mają na wyciągnięcie ręki dostęp do wiedzy, która zawsze leżałaby poza ich zasięgiem. W ten sposób pirackie uwalnianie informacji w sieci jest jedną (dość lichą póki co) z recept na spłacanie długu jaki Zachód ma względem innych rejonów świata.
Tak czy owak kwestia sprzeczności kapitalizmu kognitywnego i postępująca proletaryzacja wytwórców informacji jest kwestią, z którą należy się zmierzyć.
Pozdrowienia
17 stycznia o godz. 5:13 58577
Nie bardzo rozumiem co on niby chce podważyć, jeśli chodzi o innowacyjność „Web 2.0”. Zasadniczym przesłaniem kulturowym tego nurtu wydaje mi się właśnie odejście od modelu indywidualnej kreatywności do kreatywności zbiorowej, od romantycznej wizji kreacji z niczego do kreacji przyrostowej i od ukierunkowanej celowości rozwoju (stąd możliwe skokowe zbliżenie się do wyobrażonego ideału) do modelu „darwinowskiego” – wielotorowego i ciągłego. Tak więc podważa coś, co w tej wizji i tak nie jest specjalnie ważne, o ile nie zupełnie zwodnicze.
Jeśli się głębiej zastanowić, to pojęcie „innowacyjności” lepiej chyba byłoby zastąpić liczeniem dynamiki zmian, bo to pierwsze jest szalenie subiektywne. Fajna ilustracja tego znajduje się w książce „The Public Domain: Enclosing the Commons of the Mind” Jamesa Boyle’a – na przykładzie znanej piosenki Raya Charlesa autor pokazał ciąg zapożyczeń i nawiązań muzycznych, który nastąpił przed nią i po niej (http://yupnet.org/boyle/archives/130).
Bywają też innowacje, które bardzo przypominają coś, co już istniało w przeszłości – np. współczesna wizja „chmury” obliczeniowej przypomina dawne komputery mainframe, z ich scentralizowanym modelem obliczeń, czy więc przejście od centralnego komputera do komputerów osobistych i z powrotem to dwie przeciwstawne innowacje, czy może należy je rozpatrywać łącznie i trzeba przyjąć, że „naprawdę nie dzieje się nic”, bo te dwie tendencje się globalnie znoszą?
Być może coś zdaje się nam innowacyjne dlatego tylko, że nie znamy albo zaniedbujemy inspiracje oraz źródła, dzięki którym powstało. Wystarczy przyjrzeć się szczegółom i połączyć punkty, a nagle okazuje się to ciągły strumień drobnych zmian, z którego na mocy konwencji (np. użyteczności albo popularności) wybiórczo wyróżniamy niektóre stadia tych zmian. Pewnie po skrupulatnym przejrzeniu trudno byłoby wybronić wiele rzeczy uznawanych obecnie za innowacyjne – tylko nikt tego nie robi, bo nie ma tradycji krytycznej analizy tego pojęcia, a to pewnie stąd, że zbyt głęboko w nas tkwi.
„Innowacyjność” wydaje mi się więc kolejnym fetyszem starego sposobu myślenia, który braliśmy za pewnik, ale to był tylko element systemu, który wynikał z pewnych założeń i miał szczególne znaczenie tylko w jego ramach. W zmienionych okolicznościach staje się mało istotny, jako nieobiektywny spada mniej więcej do rangi komplementu – można go nadal używać, ale już nie jako sposób wyjaśniania świata.
17 stycznia o godz. 9:54 58579
Odnosząc się do argumentu mówiącego o niskiej innowacyjności projektów, które ogólnie można nazwać jako projekty Web 2.0, warto zauważyć, że zarówno Henry Ford jak i twórcy modelu produkcji w japońskiej Toyocie w latach 80tych również nie tworzyli nowych produktów (a byli ?ojcami? fordyzmu i postfordyzmu). Wyroby Forda i Toyoty nigdy nie należały do najbardziej innowacyjnych w branży. Liczyło się coś innego; radykalnie nowe podejście do organizacji procesów wytwarzania. Pod tym względem, co szczegółowo analizuje na przykład Steven Weber, projekty open source są niezwykle innowacyjne. Wystarczy wspomnieć, nie wnikając w detale, kwestię rozwiązania problemu kosztów transakcji w tradycyjnej organizacji i w sieciowych przedsięwzięciach zrzeszających ludzi z całego globu. Inna sprawa to odpowiedź na pytanie czy ten model organizacji pracy może upowszechnić się w innych niż systemy informatyczne segmentach rynku (przykłady przytaczane przez Castellsa czy autorów Wikinomii mogą sugerować, że tak).
18 stycznia o godz. 13:09 58594
„W każdym razie nie da się zbyć argumentów Laniera prostym stwierdzeniem, że jest sentymentalny.” – oczywiścei że nie jest sentymentalny – jest po prostu interesowny. Artyści nigdy nie stali w centrum ochrony praw intelektualnych, samo pisanie takiej bzdury dowodzi natychmiast niekompetencji autora. Pierwsze prawa ochrony „twórców” dotyczyło wydawców i polegało na prawnym ograniczeniu możliwości dokonywania kopii, co zresztą jest zawarte w nazwie „copyright by”. nie miało nic wspólnego z autorem bo tez i autor nic nie zyskiwał: wolno mu było sprzedać np. 200 książek które otrzymał od wydawcy w spoób jaki mu sie podobał i to wszystko. W momencie wysprzedania „autorskiego” nakładu jego związek z „dziełem” ograniczał się do nazwiska na okłace jako że „copyrigt” NIE PRZYSŁUGUJE AUTOROWI a wydawcy.
Słowem pan lanier jest niekompetentny lub celowo dezinformuje czytelnika. Wobec oczywistego ozywienia na rynku „ochrony praw intelektualnych” jest dosyc oczywiste ze chodzi o 2-ga opcje. Po co chronioć prawa intelektualne? Aby chronicinnowacyjnośc? przecież to bzdura czemu dał wyraz nawet Bill Gatres pisząc, że gdyby 100 lat temu prawo intelektualne była jak dzisiejsze nie mielibysmy ani żarówki ani zamka u drzwi.
Więc o co chodzi?
O pieniądze: z każdych 300$ jaki ekosztuje iPod, produkowany w Chinach, Chiny dostaja 10$. Z tych pieniędzy nalezy wypłacic pensje, utrzymac infrastrukturę, zasilić służbę zdrowia itp. Jakie jest uzasadnienie tego stanu rzeczy, skoro CAŁA działanośc produkcyjna ma miejsce w Chinach? Jedynie „własność intelektualna” czyli wycena tego kto ma siłe dobrana do arbitralnego rachunku ile „pomysły” kosztują uzasadnia taki stan rzeczy.
Źródła:
http://blogs.telegraph.co.uk/finance/edmundconway/100002310/what-the-ipod-tells-us-about-britains-economic-future/
http://www.independent.co.uk/news/business/comment/hamish-mcrae-why-intellectual-property-is-a-vital-trade-for-the-englishspeaking-world-419708.html
Polecam zwłaszcza zapoznać się z dyskusja pod tymi doniesienami: piszaćy, Anglicy, Amerykanie czytelnicy ww. gazet, wprost odsłaniaja motywy swoich rozumowań dotyczących Własności Intelektualnej, a jest to rażący przykłąd moralności Kalego.
BTW. jesli Linux nie stanowi żadnego osiągnięcia technicznego i jest technicznie wtórny, co mozna powiedzieć o systemie MS Windows, który w stosunku do tegoz Linuxa jest zacofany technicznie o lata ( defragmentacja filesystemu, brak narzędzi do zarządzania oprogramowaniem i zależnościami między pakietami instalacyjnymi, brak procesu przeglądu źródeł w celu poszukiwania błędów, kiepska integracja produktów różnych dostawców, na konieć miliardy wirusów…). A przeciez ejst to produkt niemal najbogatszej firmy na świecie! Czego to dowodzi? A no tego, że za pieniądze ma się ledwie tyle innowacyjności ile się komuś opłaca. Czy chcemy świata gdzie o wszytskim decyduje nie tyle ekonomia co czyjas opinia o zysku?